a family member – członek rodziny. family tree – drzewo rodzinne. first marriage – pierwsze małżeństwo. forefather – praojciec. foster child – przybrane dziecko. foster family – rodzina zastępcza. genealogy – genealogia. generation – pokolenie. the head of the family – głowa rodziny. Z badań przeprowadzonych przez fundację Avalon „Seksualność i rodzicielstwo osób z niepełnosprawnością ruchową” wynika, że ponad jedna trzecia (36 proc.) badanych doświadczyła sytuacji, w której usłyszała, że temat miłości, seksualności i rodziny ich nie dotyczy i nie powinni się tym aspektem życia interesować Już za niedługo będziemy świętować Dzień Rodziny. Jest on 15 maja. Chciałabym przedstawić Wam kilka piosenek i wierszyków , które przydadzą Wam się na to właśnie święto. 1. „Najważniejsza jest rodzina” ( autor nieznany ) Zawsze wszystko się udaje. Cztery ręce, to nie dwie. Razem z tatą pomagamy. Kiedy mama czegoś chce. Fast Money. Czy mama mająca pięcioro lub sześcioro dzieci coś w życiu straciła? Czy to, że jej rodzina jest wielodzietna, jest tożsame z poświęceniem? Jak w ogóle radzi sobie z codziennością, kiedy na świecie pojawia się kolejne dziecko? Wokół życia kobiet, które mają więcej niż czworo dzieci, narasta sporo stereotypów, a te rosną współmiernie ze zwyczajną ludzką ciekawością. Odpowiedzi na te, nurtujące również mnie, pytania szukam u trzech wspaniałych mam wielodzietnych. Zagadnienie wpisuje się w nasz temat miesiąca, bo czerwiec na Ładne Bebe poświęcamy wolności – stąd też tytułowa teza. O swoich dużych rodzinach opowiadają dziś: Kasia – mama czterech synów i córeczki, Maja – mama sześciorga dzieci i Paulina z piątką na domowym pokładzie. Pierwsza z nich wyznała mi: „To zabawne, bo dzięki rodzinie czuję się właśnie wolna. To jest moja droga, mój wybór, a nie opresja i ciężar” – i tak się składa, że te dwa zdania pasują jak ulał do historii każdej z trzech bohaterek. fot. Nela Dymopulos-Kusto * Paulina Chmielewska jest stylistką i mamą szóstki: 11-letniej Anielki, 9-letniej Janeczki, 7-letniego Stefana, 5,5-rocznej Helenki i 3,5-letniego Bronka, a za tydzień dowie się, jaką płeć ma jej szóste dziecko – jest w czwartym miesiącu ciąży. Masz 32 lata, pierwsze dziecko, Anielkę, rodziłaś, będąc młodziutką dziewczyną – pamiętasz, jak zareagowałaś na tę ciążę? Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, byłam w lekkim szoku. Miałam dopiero 20 lat, zaczęłam studia… Sama pochodzę z wielodzietnej rodziny – było nas dziewięcioro, a ja miałam sporo obowiązków, bo urodziłam się jako druga – więc nie byłam przerażona tym, jak sobie poradzę. Dzieci w moim środowisku to była normalna sprawa, rodziły się, ale żyło się zwyczajnie. To było takie ogólne zaskoczenie. Może nie spodziewałam się, że to wydarzy się tak szybko. Błyskawicznie przyzwyczaiłam się do nowej sytuacji i nie przestałam żyć. Planowałam zmianę studiów, chodziłam na imprezy. Pojawienie się dziecka to nie był dla mnie koniec świata. Twoje dzieci rodziły się mniej więcej co dwa lata, między najmłodszym synkiem a najstarszą córką jest 8 lat różnicy – jak ta załoga się dogaduje między sobą? Między Stefankiem i Helenką jest rok różnicy i długo nazywaliśmy ich bliźniakami. Byli bardzo do siebie podobni i ogromnie się kochali. Wszystko robili razem. Stefan otaczał Helenkę opieką i był dla niej bardzo czuły. Później zaczęli razem bardzo rozrabiać. Teraz Helenka bardziej trzyma z Bronkiem. Nasze dzieci łączy ogromną więź. Wiadomo, że bywa tak, że się kłócą, ale przeważnie bardzo się wspierają i stoją za sobą murem. Uważam, że oni tworzą pewnego rodzaju stado, gdzie każdy jest potrzebny i każdy ma swoje zadanie. Najstarsza Anielka jest siostrą o silnym charakterze i jednak reszta musi się jej podporządkować. Często jest tak, że wszyscy bawią się całymi godzinami razem w pokoju, niezależnie od różnicy wieku. Mało tego – bardzo często jest u nas moja najmłodsza siostra Weronika, która jest w tym samym wieku co Anielka. Można powiedzieć, że też należy do stada. Moje dziewczyny traktują ją jak siostrę. A do tego wasze stado zajmuje jedną wspólną przestrzeń. Mieszkamy w małym domku. Nasze dzieci mają jeden wspólny pokój. Myślimy o rozbudowie i o tym, żeby zapewnić im więcej pokoi. Na razie nie chcą o tym słyszeć. Oni chcą być razem. Najbardziej lubią spać wspólnie, na materacach rozłożonych na podłodze. Stawiam, że w dużej rodzinie niezbędny jest podział obowiązków – u was też tak jest? To wam porządkuje codzienność? Tak, obowiązki są ważne, ale nie przesadzałabym z ich ilością. Ja w domu rodzinnym miałam sporo obowiązków i choć uwielbiałam moją rodzine, myślę, że było tego zbyt dużo. Moje dzieci nie mają wyznaczonych stałych obowiązków, oprócz sprzątania swojego pokoju w każdą sobotę. Reszta zależy od potrzeb dnia. Nie znoszę rutyny, lubię, kiedy jeden dzień różni się od drugiego. Dzieci robią to, o co je poproszę, a czasem same sobie wymyślają prace. Anielka np. od dłuższego czasu ma pasję kulinarną. Z początku pomagała mi i przyglądała się z ciekawością, jak gotuję obiad itp. Teraz często jest tak, że ja w ogóle nie gotuję, bo ona robi to sama z wielka przyjemnością. Poza tym często proszę dzieci o znalezienie par skarpetek, bo to jest trochę jak gra (śmiech). Wyjmują też albo wkładają naczynia do zmywarki, sprzątają sobie w szafach, zajmują się młodszym rodzeństwem, bawiąc się razem. Tego typu obowiązki. Ale tak naprawdę większość czasu się po prostu bawią i to jest dla mnie największa pomoc, którą doceniam. Co jest największym wyzwaniem w byciu mamą wielodzietną? Nie wiem, jak inne mamy, ale ja jestem osobą wysoko wrażliwą – to znacznie utrudnia sprawę w byciu mamą. Nie przeraża mnie gotowanie jak dla wojska, ubranie całej ferajny, góry prania czy pełen zlew garów. W mojej rodzinie było to tak normalne, że nie przerastają mnie takie sytuacje. Najgorsze dla mnie jest przebodźcowanie. Zbyt duży hałas, który po jakimś czasie staje się nie do zniesienia. Ale umiem sobie z tym radzić. Znam swoje granice i nie przekraczam ich. Na szczęście mam świadomość, że nie mam dzieci sama ze sobą, tylko z moim kochanym mężem, który też doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Kiedy wiem, że mój limit się wyczerpał, bez wyrzutów sumienia wychodzę się regenerować. Robie różne rzeczy. Czasem potrzebuję po prostu chwili samotności. To ładne osiędbanie. Wyjeżdżacie na wakacje albo wychodzicie dokądś całą ekipą? Oczywiście! Wyjeżdżamy z dziećmi wszędzie, gdzie tylko możemy. Byliśmy parę razy w Chorwacji z przyjaciółmi, którzy też mają piątkę dzieci, i mieszkaliśmy w jednym domku. Jeździmy też z dziećmi na ferie – wszyscy jeździmy na nartach. Faktem jest, że wymaga to od nas zorganizowania – bywają momenty, gdy czuję, że mnie to przerasta. Najczęściej wtedy, gdy kolejny raz ktoś zgubił rękawiczkę, czy nie wie, gdzie jego czapka bądź buty… Ale nigdy nie jestem w tym sama. Mój Tomek świetnie ogarnia, kiedy ja nie domagam. Jesteśmy w tym razem. Właśnie, na swoim koncie na IG napisałaś: „Często piszecie, że jestem niezwykła. Ogarniam piątkę dzieci, chodzę na siłownie czy balet, i jeszcze do tego spełniam się zawodowo. A ja Wam powiem, że to gówno prawda”. No to jaka jest ta „niegówniana” prawda? Fakt. Pokazuję ludziom na Insta, że można zrobić to, czego się pragnie, mimo że ma się dużo dzieci. Że to zależy od nas i od tego, co zrobimy, aby to osiągnąć. Matka nie musi być kobietą zamknięta w domu, rezygnującą ze wszystkiego, co ją otacza. Nie przestaliśmy z Tomkiem żyć. Kiedy trzeba, jesteśmy z dziećmi, robimy z nimi wszystko to, czego potrzebują, ale jeśli jest możliwość, korzystamy z tego i chodzimy na imprezy, spotykamy się ze znajomymi. Jesteśmy fanami kina niezależnego i nie przepuścilibyśmy okazji, żeby pójść na dobry festiwal filmowy. Nie przeprowadziliśmy się na wieś. Wręcz przeciwnie – mieszkamy prawie w centrum miasta, bo to kochamy. Uważam, że niezależnie od wszystkiego trzeba żyć tak, jak się lubi. Ale też wybrałaś bycie mamą przy swoich dzieciach. Oczywiście, chcę być taka mamą, która towarzyszy dzieciom w większej części ich życia. Natomiast w ogóle nie uważam, aby to oznaczało, że muszę odcinać siebie od świata. Kiedy budzi się we mnie pragnienie, że chcę mieć lepszą kondycję, czy poprawić swój wygląd, bo coś mi nie pasuje, to szukam czegoś, co mi w tym pomoże i realizuję to. Kiedy uświadomiłam sobie, że kocham tańczyć i że właściwie żałuję, że nie mogłam rozwijać tej pasji od dziecka, to znalazłam sobie szkołę i w wieku 30 lat zaczęłam tańczyć balet – to sprawia mi ogromną przyjemność! Kiedy dostaję propozycję zrobienia kostiumów do filmu i czuję, że tego pragnę, nie szukam wymówek, tylko organizuję wszystko tak, aby to zrealizować. Fajne jest to, że dzielisz się na IG wszystkim – sukcesami i słabszymi momentami, jak tow życiu bywa. Pokazuję na instagramie, żeby udowodnić matkom czy w ogóle dziewczynom, że możemy być wolne i możemy robić to, czego pragniemy. Chcę je zmotywować. Ale, kiedy słyszę ciągle, że jestem taka świetna, że tyle ogarniam, że się realizuję, że mi zazdroszczą, bo one nie dają z niczym rady, to mówię im jasno, że ja też nie ogarniam. Przez większość czasu jestem mamą siedzącą w domu z dziećmi. Często chodzę brudna, mam gorsze dni, kiedy nic mi się nie chce. Mam momenty zwątpienia, gdy wydaje mi się, że minęłam się z powołaniem. Jestem jak każda z was. Ale mam pragnienia i świadomość, że jeśli wyjdę z tego domu, zrobię coś dla siebie, to będę szczęśliwa, bo nasze głowy potrzebują ochłonąć. I wtedy zawsze wiem, że największe szczęście daje mi rodzina. Spotkałaś się kiedyś z nieprzychylnymi komentarzami ze strony krewnych, znajomych albo nieznajomych, dotyczącymi waszej wielodzietnej rodziny? Ludzie w zasadzie w większości się raczej dziwią, czasem fascynują. A czasem myślę, że mają nas za wariatów. Zdałam sobie sprawę, że duża liczba dzieci, która dla mnie była zawsze czymś normalnym, jest dla innych abstrakcją. Wiem, że moi rodzice doświadczyli ogromnego prześladowania ze strony najbliższych, co było przez lata uciążliwe i bolesne. Kiedy zaczęliśmy dorastać, okazało się, że ci sami ludzi lgną do nas jak do nikogo innego i są dumni i szczęśliwi z takiej rodziny. To, co wymaga trudu, daje też w przyszłości owoce. Bywa, że ludzie rzucają w naszym kierunku jakieś docinki, ale ja to raczej obracam w żart i wychodzi zawsze śmiesznie. Rodzice nas wspierają, chodź teściowie musieli się trochę przyzwyczaić. Na początku byli dość zszokowani, ale teraz nie mogą żyć bez wnuków, pomagają nam i cieszą się na nowe dziecko. Co jest najlepszego w byciu mamą w dużej rodzinie? Dla mnie cudowne jest to oczekiwanie na nowego człowieka. Fascynuje mnie to, że będziemy mieli nowego członka rodziny, który jest naszą wspólną częścią. Myśle o tym, jaki będzie, jak będzie miał wyglądał – to jest coś niesamowitego! To nowe życie – zawsze myślę o tym, że gdyby nie ta decyzja, nie mógłby uczestniczyć w tej pięknej przygodzie życia. Mój pradziadek Wincenty był dwunastym dzieckiem, często myślę, że mogłoby go nie być – mało kto ma tyle dzieci. Gdyby nie ta decyzja, nie byłoby mnie, mojej rodziny. To wszystko jest bardzo skomplikowane i bardzo piękne. To tajemnica życia. Piękna w byciu mamą wielodzietną jest ta inna rzeczywistość, która mnie otacza na co dzień, to życie stadne, w którym nie skupiasz się na szczegółach, tylko na najważniejszych rzeczach. Dzieci stają się szybko samodzielne i hartują się do życia. Najpiękniejsze jest właśnie móc się temu przyglądać – jak dorastają, jak rodzina się rozrasta, staje się silniejsza. A ty jesteś tego częścią i bierzesz w tym udział. Miłość w rodzinie wielodzietnej się mnoży, a nie dzieli. Pięknie dziękuję za rozmowę! fot. Nela Dymopulos-Kusto * Kasia Niedźwiedź Szałajko jest dziennikarką i mamą piątki – miesiąc temu jej czterej synowie: Józef (11 lat), Emil (7 lat) i bliźniaki Tytus i Wilhelm (5 lat) przywitali na świecie siostrę Jagienkę. Od ładnych paru lat byłaś „matką synów”, aż na świat przyszła Jagienka. Była wyczekiwaną córką? Bardzo dobrze czułam się zawsze w tej roli. Na swoim miejscu. Nigdy nie cierpiałam, że nie mam córki. Mam świetnych synów, każdy jest inny, ciekawy, intrygujący. Więc jakiejś szalonej tęsknoty za córką nie miałam… aż do chwili, kiedy okazało się, że nasze kolejne dziecko to dziewczynka. Wtedy bardzo zatęskniłam za tą konkretną dziewczyną. Poczułam, że przyjdzie do nas w odpowiednim momencie. I tak właśnie jest. Przyniosła ze sobą łagodność. Teraz jesteśmy w komplecie. Kiedyś w wywiadzie powiedziałaś: „Dojrzewałam do macierzyństwa. Najpierw miałam jedno dziecko, w którym się strasznie zakochałam”. Jak się miało to zakochanie przy narodzinach kolejnych synów? To jest zawsze osobna historia. Nigdy sztampa. Nowy wspaniały człowiek. Nowe życie. I nowa buzująca na lewo i prawo miłość. Przy bliźniakach – totalne emocjonalne szaleństwo. Endorfiny w zenicie. A im jestem starsza i więcej jako matka przeszłam, tym bardziej potrafię rozkoszować się tą chwilą, nie rozglądać na boki. Z kolejnym dzieckiem dodatkowo cieszy, że ta miłość tak pączkuje. Wiem na pewno, że nie można dać swojemu dziecku nic wspanialszego niż rodzeństwo. Choć to nie było tak, że od zawsze chciałam mieć piątkę dzieci. To był proces, no i troszkę poszłam na skróty, dzięki bliźniakom. I tym sposobem masz na domowym pokładzie 4 synów, a do tego męża – nie ma co ukrywać, że to chłopacki świat. Jak ci w nim jest jako – do niedawna – jedynej kobiecie? Ach, doskonale. Zawsze dobrze dogadywałam się z chłopakami! Jako dziecko biegałam z nimi po drzewach i trzepakach. No, to biegam dalej. Męski świat ma swoje jasne zasady, jest czytelny. My, kobiety, jesteśmy nieco bardziej… hmmm, skomplikowane. Ale chociaż jestem w mniejszości we własnym domu, nigdy nie czułam się zdominowana. Bo też szczerze mówiąc, nie postrzegam świata przez pryzmat płci, tak jak z mężem nie dzielimy domowych czynności na damskie i męskie. Uzupełniamy się, bo każdy jest dobry w czym innym. Chłopaki widzą, że facet też ugotuje obiad, wyrzuci śmieci czy umyje podłogę. Jego życiowym celem nie jest kopanie piłki. Czy chłopcy wspierają was w tej codzienności? Mają swoje obowiązki? Jesteśmy drużyną, w domu każdy jest pełnoprawnym zawodnikiem, to nie książęta obsługiwani przez rodziców. Nie wpuściłabym przyszłych synowych na taką minę (śmiech). Staramy się szybko usamodzielnić chłopców i wymagać od nich (oczywiście według ich możliwości i OCZYWIŚCIE bywa to niełatwe). Dbają o dom i siebie nawzajem. Starsi pomagają młodszym. Szybsi muszą poczekać na wolniejszych. A teraz doszła malutka Jagna. To niesamowite patrzeć, jak starszy brat sam z siebie zmienia siostrze pieluszkę, albo nosi na rękach i śpiewa kołysankę. Myślę sobie wtedy, że może być z niego dobry ojciec. Że to jest naturalne. Że duża rodzina pozwala otworzyć się na drugiego człowieka, jego potrzeby. Relacje między rodzeństwem w takiej ekipie są wielopłaszczyznowe. Wszyscy staramy się coś z siebie dawać innym. Branie jest zdecydowanie mniej ekscytujące. Jeden z waszych synków walczył z chorobą nowotworową. Jak jego bracia sobie z tym radzili? To był trudny czas dla całej rodziny. Ekstremalnie. Ale też jednoczący. Szukaliśmy wtedy oparcia w sobie nawzajem. Chłopcy bardzo to przeżyli, każdy trochę inaczej. Jeden potrzebował więcej przytulania, drugi rozmowy, trzeci czasu tylko z nim. Trochę szybciej dojrzeli, wiedzieliśmy, że musimy porządnie to z nimi przegadać, żeby nie zostali z tym sami. Ale dzieci zawsze w takich chwilach patrzą na rodziców. My wierzyliśmy, że dopłyniemy do brzegu. Dzięki temu nasi synowie czuli się bezpiecznie. A z naszej onkologicznej izolatki, podczas odwiedzin braci, czasem można było usłyszeć beztroski dziecięcy śmiech. Nasz syn wygrał tę batalię, więc ta lekcja była dla nas łatwiejsza do dźwigania. Ale była krzyżem. Dźwigaliśmy go wszyscy razem, ramię w ramię. Wiesz, jaki nasuwa mi się wniosek? Że jako mama piątki nie masz ani mniej, ani więcej zmartwień, które matki miewają generalnie. Opowiedz jeszcze o twojej pracy – jesteś dziennikarką, a to często zawód-wyzwanie. Udaje ci się godzić pracę z ogarnianiem domu? To kompromisy czy raczej wyrzeczenia? Nigdy bym siebie nie podejrzewała o taką wielozadaniowość. Dostałam ją w prezencie, w pakiecie z dużą rodziną. Z królowej chaosu zostałam mistrzynią logistyki (śmiech). Rodzina mnie też nauczyła odpuszczać. Wybierać to, co ważne. Znosić bałagan, pokochać gwar, dzielić uwagę, łączyć potrzeby, nie przejmować się bzdurami. Realizuję się zawodowo, choć nie działam już w tzw. głównym nurcie – odpłynęłam z niego na własne życzenie. To mi pasuje. Ale oczywiście łączenie tych ról czasem wymaga też ostrej gimnastyki, z wypełniania obu weryfikowana jestem natychmiast – na szczęście dzieci nie są w tym temacie bezwzględne. I tak samo dobra bywam w ogarnianiu, jak i nieogarnianiu. I oba są immanentnie wpisane w macierzyństwo. Co jest największym wyzwaniem w byciu mamą wielodzietną? Czasem po prostu codzienność. Wyzwaniem bywa dla mnie logistyka, pogodzenie potrzeb wielu osób (także własnych), czasem wyzwaniem jest cierpliwość. Każda matka ma swoje Kilimandżaro, bez względu na to, czy ma jedno, czy kilkoro dzieci. Ale ja wiem na pewno, że duża rodzina jest też ogromnym wsparciem (co pokazał czas pandemii, przetrwać taki czas razem jest łatwiej). Poza tym nie wiem jeszcze wszystkiego o swojej wielodzietności – najstarszy syn ma dopiero 11 lat, pewnie jeszcze dużo przede mną. Sytuacja jest dynamiczna. Spotkałaś się kiedyś z nieprzychylnymi komentarzami ze strony krewnych, znajomych albo nieznajomych, dotyczącymi waszej wielodzietnej rodziny? Raczej incydentalnie i nigdy wprost. Drażniące jest wypatrywanie deficytów u naszych dzieci. Niektórzy są przeświadczeni, że w dużej rodzinie musi dzieciom czegoś brakować – miłości, uwagi, czy dóbr materialnych. Nam się wydaje, że jest wręcz odwrotnie. Miłość dzieli się naturalnie i dla każdego jej wystarcza, nasze dzieci są otwarte, łatwo nawiązują relacje, nie giną w tłumie zahukane przez rodzeństwo. Dajemy im dobrą edukację, dbamy o ich czas wolny, pokazujemy świat. A jeśli chodzi o posiadane dobra… cóż, aktualnie pracujemy nad ich ograniczeniem. Wobec tego tym, którzy wypatrują deficytów, powiedz, co jest najlepszego w byciu mamą w dużej rodzinie? Och, profity są bardzo konkretne. Na przykład poranne zbiorowe przytulanie, wielość nosków do całowania, satysfakcja, kiedy dzieciaki nie są zainteresowane telewizorem, tabletem czy smartfonem, bo wolą bawić się i razem szaleć z rodzeństwem. Patrzę sobie często na nich i myślę: „kurcze, mają superdzieciństwo”. Piękne dzięki za rozmowę. Trzymajcie się ciepło! * Maria „Maja” Śpikowska – mama Jeremiasza (7,5 roku), Noemi (6 lat), Samuela (5 lat), Borysa (3,5 roku), Stasia (2 lata) i Niny (9 miesięcy). Prowadzi bloga Mamajastado i profil @mamajastado na Instagramie. Razem z mężem prowadzą firmę Ale napis, w której spełniają swoje marzenia i projektują szyldy reklamowe. Pamiętasz przyjście na świat pierwszego dziecka? Urodziłam Jeremiasza, gdy miałam 23 lata, i miałam masę wyobrażeń na ten temat. Kojarzysz memy „Wiesz wszystko na temat dzieci, dopóki nie masz własnych”? To jest o mnie! (śmiech). Przy pierwszym dziecku wydawało mi się, że jestem bardzo świadoma macierzyństwa, że jestem świetnie przygotowana do porodu, bo przecież przeczytałam „W głębi kontinuum” i wiele innych książek, które podsunęły mi koleżanki. Do tego moja mama rodziła w domu i w latach 90. była w organizacji La Leche League – walczyły z dziewczynami o normalizację karmienia piersią i pomagały podobnie jak doradczynie laktacyjne dziś. Jako dziewczynka dorastałam w atmosferze tego, że poród to coś wspaniałego, że karmienie piersią to coś normalnego, a jako nastolatka oglądałam książki ze zdjęciami z porodów. Wydawało mi się, że wszystko wiem, natomiast moja pierwsza ciąża była przenoszona 2 tygodnie. I było wywoływanie porodu… Tak, oksytocyna, wywoływanie porodu – było tu dużo ingerencji lekarzy. Dziś myślę, że lekarze pomogli mi przejść przez bardzo ciężki poród, ale to zderzenie moich wyobrażeń z rzeczywistością było niełatwe. Okazało się, że nie potrafię sama rozmawiać z lekarzami i walczyć o swoje prawa. Miałam zaprzyjaźnioną położną, ale nie wszystko szło po mojej myśli. Z każdym kolejnym porodem czułam się lepiej przygotowana – to się zmieniło na plus. Przy czwartym dziecku miałam już taką fajną pewność siebie, że gdy neonatolog powiedział, że nie mogę iść na USG z dzieckiem, odparłam: „Właśnie, że mogę, proszę pana! Takie są moje prawa”. I poszłam. Przepisy i procedury szpitalne się nie zmieniły, ale wzrosła moja świadomość. Doświadczenie to złoto. Od czwartego dziecka nikt mi nie fikał (śmiech). Jak dzieciaki odnajdują się w waszym, jak to ładnie nazywasz, stadzie? Wspominasz, że czasem bywają „wolontariuszami” i pomagają w domu. Opiekują się sobą? Nie mamy tak, że któreś dziecko jest odpowiedzialne za konkretnego brata czy siostrę, to raczej potrzeba chwili. Jeśli muszę wyjść do łazienki, proszę Noemi, żeby spoglądała na najmłodszą Ninę, i robi to bez problemu. Zdarza się, że mówi: „Mamo, teraz nie mogę, jestem zajęta” i OK, proszę, by dała mi znać, gdy będzie wolna. Tu warto dodać, że oboje z mężem jesteśmy z rodzin wielodzietnych: ja jestem najstarsza z siódemki, a Kuba jest ósmy z jedenaściorga, więc znamy perspektywę najstarszego i najmłodszego malucha. Na tej podstawie pewne rzeczy robimy, a pewnych unikamy. Oczywiście jako normalni ludzie też popełniamy błędy wychowawcze, ale doświadczenie pomaga i nigdy nie zmuszamy starszych dzieci, żeby były odpowiedzialne za te młodsze. Nie robimy z nich opiekunek czy małych dorosłych, a jednocześnie chcemy, żeby byli wychowani w przeświadczeniu, że żyjemy w społeczności, i że mamy swoje obowiązki – jeżeli Jeremiasz nie wyładuje zmywarki, to nie będziemy mieli na czym zjeść kolacji. To jego zadanie, którego uczy Stasia – młodszy czuje się nobilitowany, a starszy dumny, że jest wzorem dla brata. A co z ubieraniem się? Wiem, że uporządkowana garderoba sporo wam ułatwia. Starsi ubierają się sami, my ubieramy tylko dwójkę najmłodszych. Borys już też nieźle sobie z tym radzi. Na pewno garderoba dzieci im w tym pomaga – każdy ma posegregowane swoje ubrania i wie, że szuflada, do której sięga jest jego, a w niej jest koszyk z czystymi gatkami i skarpetkami. Ktoś mi ostatnio powiedział, że to jest bardzo Montessori, a ja myślę sobie, że coś, co ułatwi życie każdej mamie – niezależnie od tego, czy ma jedno dziecko, czy piątkę – to dostosowanie środowiska do dziecka, nie odwrotnie. Trzeba dać dzieciom żyć, ale też podać stołek, żeby mogły sobie nalać tej wody. Skoro jesteśmy przy usprawnieniach rzeczywistości, to wspomnę, że na twoim koncie na IG pysznią się kolorowe talerze ustawione na stole – czasem sześć, czasem osiem. Jak wygląda przygotowanie posiłku dla takiej załogi? Przecież każdy ma swoje preferencje smakowe, a do tego dochodzą nietolerancje pokarmowe! Nasze dzieci nie mają uczuleń i nietolerancji, jedzą gluten i białko. Być może to wynika z tego, że nie stosujemy przetworzonej żywności – poza sytuacjami awaryjnymi. Po prostu nam się to nie opłaca, bo jedzenie jest pakowane w porcje dla mniejszych rodzin. Robię po prostu większe zakupy. Ostatnio wzbudziłam podejrzenia ochroniarza, bo wpakowałam do koszyka całą skrzynkę pomidorów, która i tak starczy nam na jakieś trzy dni. Czasem moje zakupy mogą wyglądać trochę groteskowo (śmiech). Jeśli chodzi o gotowanie, wszyscy jemy to samo. Mam bardzo prosty styl gotowania, kocham kuchnię włoską – uważam, że jest stworzona dla dużych rodzin. Sprawdza nam się też sposób wielodzietny, czyli ustawiam talerz z jedzeniem na środku stołu, a dzieci mogą wybierać, co chcą jeść. Mamy przy stole taką zasadę, że nie mówimy, że coś jest „obrzydliwe”, a jeśli maluchom coś nie smakuje, odkładają to na brzegu talerza i mówią „to nie jest mój hit”. Działa! Patrzę na twoje zdjęcia z domowego pokładu i myślę sobie: ale tam czysto! To teraz się przyznaj, czy to „kadry ułożone”, czy udaje ci się tak ogarniać dom? Bardzo lubię porządek, lubię mieć rzeczy poukładane po swojemu, i dużo czasu zajęło mi przyjęcie tej myśli, że mieszkają z nami dzieci, że mieszają wszystko i robią bałagan. Co więcej, nie oceniają tego jako bałagan. Czasami się wściekam, ale generalnie bywa tak, że mamy bałagan, ale muszę go zostawić, żeby robić coś innego, np. poczytać maluchom książkę. Muszę olać, że połowa naczyń nie jest wsadzona do zmywarki, albo połowa prania została w pralce. Przecież kolejna chwila, w której będę mogła im poczytać, może nie nadejść. Udaje wam się wychodzić gdzieś całym stadem? Pewnie, choć prawdę mówiąc, nie jesteśmy fanami wychodzenia do restauracji czy do centrum miasta, bo to nie są miejsca przyjazne dzieciom – i to nie dlatego, że mamy ich dużo, tylko generalnie. Najłatwiej jest nam jechać w przyrodę, najczęściej do lasu – tam odpoczywamy. Jeździmy jednym samochodem – mamy dziewięcioosobowego volkswagena transportera. Na wakacje jeździmy nad morze, przed sezonem (możemy unikać wiecznego odmawiania dzieciom kupowania tandetnych zabawek na straganach i jedzenia frytek dwa razy dziennie). Teraz planujemy wyjazd w góry, do naszej tajnej bazy – chatki, w której nie ma bieżącej wody, za to jest mnóstwo zwierząt dookoła, np. gdy myjesz zęby przy strudze, towarzyszą ci owce. Dzieci w przyrodzie mają totalną wolność. O, tak – w naturze wszyscy jesteśmy wolni. Z przyjściem na świat kolejnego dziecka miłość się mnoży, ale czas trzeba jednak nieco podzielić. Udaje ci się wygospodarować chwilę na „randki” tylko z jednym dzieckiem? Staramy się to robić wtedy, kiedy dzieci dają sygnał, że tego potrzebują. Czasem czuję, że mijam się z którymś dzieckiem, mimo że siedzimy przy jednym stole. To też zależy od charakteru malucha – niektóre są ekstrawertyczne, jak ich matka (śmiech), a u innych więcej się dzieje we wnętrzu i trzeba je po prostu zapytać. I nie chodzi o to, żeby jechać nie wiadomo dokąd – czasem wystarczy spacer do Paczkomatu albo 15 minut dookoła osiedla. Dla malutkiego dziecka to wystarczające, bo wtedy jest się skupionym tylko na nim. Teraz, kiedy rozmawiamy na Skype, wasze dzieci są pod opieką niani. Często korzystacie ze wsparcia? Rodzina nam czasem pomaga, ale moi teściowie mają czterdzieścioro wnucząt, a moi rodzice jedenaścioro, a do tego wszyscy pracują, więc nie polegamy na dziadkach (śmiech). Priorytetem jest dla mnie bycie mamą, ale po czwartym dziecku zrozumiałam, że jestem jedna i nie muszę być tylko mamą. To był przełom, owocny dla naszej rodziny, dla naszego związku. Kiedy muszę popracować, staramy się szukać opiekunek, najczęściej są to dziewczyny z wielodzietnych rodzin, które mają doświadczenie z młodszym rodzeństwem. Właśnie – muszę ruszyć z moim blogiem, bo już zarósł chwastami! Spotkałaś się kiedyś z nieprzychylnymi uwagami ze strony krewnych, znajomych albo nieznajomych, dotyczącymi wielodzietnej rodziny? Takich komentarzy jest bardzo niewiele – nie wiem, czy coś się zmieniło w społeczeństwie, czy my przerażamy swoim ogromem (śmiech). Odkąd mamy szóstkę dzieci, nikt nas nie zaczepiał w sposób negatywny – to się zdarzało do trzeciego dziecka. Później, kiedy czekaliśmy na czwarte dziecko, zaczęło się słynne 500 plus. Czytałam, że ludzie dokuczają rodzinom wielodzietnym, wołając za nimi „500 plus!” – nam się to nie przytrafia. Na moim koncie na Instagramie zdarzają się nieprzyjemne komentarze, ale to naprawdę promil. Za to – co ważne i ciekawe – dużo ludzi mówi nam miłe i pozytywne rzeczy, gdy spotyka nas na ulicy. Ale super! Dołączam do nich. To powiedz jeszcze, co jest najpiękniejsze, a co bywa największym wyzwaniem w byciu mamą wielodzietną? Trudne są te momenty, kiedy przez zmęczenie fizyczne zgubi się przekonanie o tym, kim się jest. Z macierzyństwem jest jak z pracą – może być twoją pasją, ale możesz się też wypalić, i ja się czasem wypalam. To jest sygnał, że muszę się zaopiekować sobą. Jak w samolocie, kiedy najpierw zakładasz maseczkę sobie, a później dziecku. Zmęczona mama niewiele może zdziałać – dla dziecka, dla męża, dla siebie i dla świata. O tym staram się pamiętać. Macierzyństwo jest też dla mnie wyzwaniem duchowym – żeby wychować tych ludzi, których dał mi Pan Bóg. A najpiękniejsze w byciu mamą wielodzietną są te momenty, kiedy wszystkie dzieci siedzą przy stole i to najmniejsze, które jest niewinne i jeszcze nam nie odpyskowało (śmiech), tak szczerze się cieszy, klaszcze. Ta autentyczna radość udziela się nam wszystkim. Uwielbiam też te chwile w przyrodzie – wtedy po prostu jesteśmy rodziną. Dziękuję za rozmowę! Czy wśród was też są mamy wielodzietne? Jeśli tak – jakie macie doświadczenia w macierzyństwie i społeczeństwie? Jestem ogromnie ciekawa, czy blisko wam do historii naszych bohaterek. O terapii, której zadaniem jest naprawienie relacji w rodzinie, mówi prof. Bogdan de Barbaro, psychoterapeuta i psychiatra, wykładowca UJ. Artykuł ukazał się w „Ja My Oni” tom 20. „Psychoterapia. Dla kogo, u kogo”. Poradnik dostępny w Polityce Cyfrowej i w naszym sklepie internetowym. *** Agnieszka Krzemińska: – Według teorii systemu wszyscy wpływają na wszystkich, podobne przyczyny mogą wywoływać różne skutki, te same skutki mieć różne przyczyny. Jak się w tym nie pogubić?Bogdan de Barbaro: – Właśnie ta rozmaitość sprawia, że terapia rodzinna jest tak fascynująca i przypomina ciągłą wędrówkę po nieznanych lądach. A pogubić się można, jeśli chce się wiedzieć za dużo i za wcześnie. Terapeuci nie muszą być wszechwiedzący, nie powinni też zanadto podpierać się schematami, które im rzeczywistość uporządkują lub uproszczą. Zadaniem terapeuty, zresztą nie tylko systemowego, jest wsłuchiwanie się w pacjenta, zadawanie użytecznych pytań. Wśród terapeutów są trzymający się teorii dogmatycy i „przekornie pokorni”, czyli nastawieni na podążanie za pacjentem. Mnie bliższe jest to drugie, sceptyczne podejście, pozwalające kwestionować nie tylko teorię, ale też samego siebie i swoje myślenie. Terror teorii sprawia, że terapeuta widzi tylko to, co ona podpowiada, i może nie dostrzec czegoś ważnego, co się w teorii nie mieści. W dodatku niektóre z tych schematów i założeń przestają być użyteczne w obliczu zmian cywilizacyjnych. Trzeba je elastycznie O ile prawa dotyczące konfliktów intrapsychicznych zmieniają się wraz z ewolucją kultury, o tyle w rodzinie doszło w ciągu ostatnich 100 lat do prawdziwej rewolucji. Na ogół nie zdajemy sobie sprawy, jak diametralnie zmieniły się relacje między pokoleniami. Kiedyś człowiekowi z wiekiem przybywało mądrości, stawał się seniorem rodu i mędrcem. Teraz musi iść do syna lub wnuka po radę, jak obsłużyć nowy sprzęt. To wywraca do góry nogami stare struktury, bo nagle władza rozstała się z wiedzą. Nie mniejszą rewolucją w rodzinie jest zmiana pozycji i roli kobiet. W gabinetach terapeutycznych często pojawiają się jej ofiary. „Przecież wszystko było w porządku, gdy mówiłem, co trzeba robić, przynosiłem pieniądze, a ty chowałaś dzieci. A teraz chcesz iść do pracy! Czy ty mnie już nie kochasz?” – wyrzucają panowie swoim żonom, bo nie radzą sobie z równością płci, która kiedyś nie obowiązywała. Jeśli system jest najważniejszy, to czy jednostka w procesie terapeutycznym nie schodzi na drugi plan?Wyobraźmy sobie, że do gabinetu przychodzi matka z córką chorującą na anoreksję. Może być tak, że terapeuta prosi, by przyszła cała rodzina, ale gdy na kolejnym spotkaniu okaże się, że na córkę silnie wpływa nie konflikt z bratem czy z ojcem, tylko brak porozumienia między jej rodzicami, terapeuta może zaproponować terapię małżeńską, a nie spotkania rodzinne. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, poprawa relacji między rodzicami sprawi, że córce anoreksja „nie będzie już potrzebna”, bo – mówiąc metaforycznie – system nie będzie już jej potrzebował do swojej homeostazy. A zatem terapia adresowana jest do systemu, ale z nadzieją, że dzięki jego naprawie poprawi się sytuacja jednostki. Często jednak przychodzi do nas para małżeńska: „kochamy się, ale nie możemy się dogadać” – wtedy terapia kierowana jest na relacje, na to, by partnerzy umieli się zrozumieć i porozumieć. Żaden z nich nie przynosi bowiem indywidualnego objawu, tylko wspólne cierpienie i bezradność. W jaki sposób na system rodzinny wpływają konflikty międzypokoleniowe? Jest np. taka figura złej przyczyną kryzysu w pierwszych latach małżeństwa jest fakt, że żona lub mąż psychicznie nie opuścili domu rodzinnego. A taki nieodpępiony dorosły ma problem z przyjęciem nowych ról małżonka i rodzica. Mamy wtedy do czynienia z trójkątem – jednym mężczyzną i dwiema kobietami (matka i żona) albo z jedną kobietą i dwoma mężczyznami (ojciec i mąż). Problem dodatkowo narasta, jeśli skonfliktowana babcia (lub dziadek) opiekuje się wnukiem – to może prowadzić do tzw. triangulacji dziecka. Na przykład babcia każe mu myć ręce przed obiadem, a ojciec twierdzi, że takie mycie to przesąd, co sprawia, że dziecko narażone jest na chaos poznawczy. Według niektórych terapeutów dzieci używane w pojedynkach między dorosłymi powinny już nawet jako kilkulatki uczestniczyć w terapii rodzinnej, bo są na tyle nasycane konfliktem, że może to mieć negatywne konsekwencje dla ich rozwoju. W rozwiązaniu tego węzła gordyjskiego podpieracie się pracą na genogramach. Jak to działa?Załóżmy, że młoda żona chce iść do pracy po odchowaniu dzieci, ale jej mąż, którego matka przez cale życie zajmowała się domem, traktuje ten pomysł jak sprzeniewierzenie się dobru rodziny. Dochodzi do konfliktu. Mężczyzna idzie po radę do swojej mamy, która potwierdza jego stanowisko. Wtedy żona czuje się źle traktowana i wyrzuca mężowi, że ich najważniejsze sprawy omawia z matką, w związku z tym mocniej go atakuje. A to go jeszcze bardziej zbliża do rodzicielki. Gdy pacjenci przychodzą do mnie z oskarżeniem: „mąż woli spędzać czas z matką niż ze mną” albo: „żona nie rozumie moich synowskich obowiązków”, to muszę wyprowadzić ich z „sali sądowej” i pomóc w zrozumieniu tego błędnego koła. Dopiero gdy zrozumieją, że to nie oni są dla siebie przeciwnikami, tylko blokuje ich owa pętla zależności, można szukać rozwiązań. Refleksja nad drzewem rodzinnym pokazuje, jak bardzo realizujemy to, co było ważne dla poprzednich pokoleń. Należy sobie zadać pytanie, czy obie strony chcą budować nowy autorski projekt małżeństwa, czy silniejsza jest lojalność wobec dziadków i pradziadków. Terapeuci systemowi podkreślają, że każde małżeństwo jest inne, stanowi wypadkową wzorców przyniesionych z rodzin obydwu partnerów, czasami trudno ulepić wspólny projekt lub on się po prostu takiej sytuacji punktem wyjścia jest pytanie o motywację i gotowość do naprawy sytuacji. Wiele osób cierpi, ale nie przyjdzie im do głowy, by zgłosić się do terapeuty, bo wstydzą się sięgać po pomoc kogoś „od psychiki”. Co prawda opór jest coraz słabszy, ale nadal pokutuje. Ponieważ jednak kryzys rodziny jest hasłem dość wyraźnym w obecnej kulturze, jeśli ludzie chcą być razem, a nie potrafią, to powinni zwrócić się o pomoc do specjalisty. Większość sięgnie po tabletki kojące nerwy lub poprawiające prowadzona terapia będzie skuteczniejsza. I to długofalowo. Właśnie przygotowywane są badania, które mają odpowiedzieć na pytanie, czy aby nie jest tak, że osoby korzystające z psychoterapii rzadziej korzystają z usług lekarzy somatycznych. Są przesłanki, by sądzić, że ludzi po psychoterapii rzadziej męczą bóle serca, zawroty głowy i inne objawy wynikające z problemów emocjonalnych. Jeśli się je rozwiąże, ciało zaczyna lepiej funkcjonować. Czy głównym problemem terapii rodzinnej nie jest przypadkiem sytuacja, kiedy – parafrazując Fredrę – dwoje nie chce naraz?Pacjent ma prawo się bać, nie ufać, wątpić w sens terapii. Często już na wejściu słyszę: „przyszedłem, bo żona chciała” albo „niech się on zmieni, to wszystko będzie dobrze”. Jeśli jednak ktoś jest gotowy na wstępne spotkanie konsultacyjne, to zadaniem terapeuty jest pokazać mu, że nawet bez głębokiej motywacji do zmiany ma osobisty interes w pracy nad związkiem. Terapia nie rozwiąże wszystkich problemów, ale jeśli uda się zbudować dialog, jeśli pojawi się chociażby zalążek zaufania do terapeuty, to może dojść do nawiązania przymierza: uzgodnienia metod i celu spotkań. Jedną z największych trudności – podobnie zresztą całej psychoterapii – jest konieczność mówienia o osobistych, często intymnych problemach emocjonalnych. Kobietom jest na ogół łatwiej rozpoznawać uczucia i o nich mówić. Mężczyźni mają z tym poważne problemy. Wciąż dominujący wzorzec kulturowy nakazuje im być sprawnym i silnym, a tymczasem w terapii trzeba odkrywać swoje słabości. Już samo zgłoszenie się do terapii mężczyźni przeżywają jako swego rodzaju porażkę, na którą duma nie chce im pozwolić. Do pana trzeba od razu przyjść ze skonfliktowanym partnerem?Niekoniecznie. W czasie konsultacji terapeuta musi się rozeznać, na czym polega problem pacjenta, i ocenić, czy lepsze będą spotkania indywidualne czy rodzinne. Jeśli ktoś mówi: „myślę o rozwodzie, mój mąż myśli tak samo, co mamy robić?”, to zaproponuje konsultację małżeńską. Ale często te spotkania pokazują, że konflikty mają swoje źródło w przeszłości. Wspólny namysł nad nią pozwoli zrezygnować z walki i oskarżeń partnera na rzecz prób rozumienia siebie i jego oraz budowania empatii. Ale czasami terapia dotyczyć będzie intymności i życia seksualnego, a niekiedy pójdzie w głąb. To już brzmi po bo to, co intrapsychiczne, jest ważne. I dobrze opisane przez teorię psychodynamiczną. Znaczenia zjawisk dziejących się wewnątrz psychiki terapeuci systemowi nie kwestionują. Czasy dogmatyzmu terapeutycznego i ortodoksji, gdy szkoły terapeutyczne, budując swoją tożsamość i granice, zwalczały się nawzajem, mamy już za sobą. Dziś większość wykazuje gotowość do „zaglądania do sąsiadów” i uczenia się od nich. W Zakładzie Terapii Rodzin organizujemy 5-letnie szkolenia terapeutów rodzinnych. Połowa czasu przeznaczona jest na terapię rodzin i par, a połowa na metodę psychodynamiczną. Są też zajęcia zaznajamiające z innymi podejściami. Czy to zmienia założenia waszego nurtu?Podejście systemowe cały czas się rozwija, ale najważniejszą zmianą ostatnich lat jest wzbogacenie wrażliwości na system, praca nad zmianą języka, którym opisujemy rzeczywistość. Na przykład w czasie spotkania ojciec krnąbrnego syna mówi do niego: „zejdziesz na psy, jak będziesz się dłużej tak zachowywał”, a nastolatek się odcina: „ależ ty pieprzysz, nie cierpię cię”. Terapeuta sugeruje więc, by panowie zdefiniowali swój konflikt za pomocą mniej raniących słów. Być może z czasem ojciec dojdzie do wniosku, że syn po omacku szuka swojej drogi, syn zaś uzna: ojciec mnie kocha, ale jest bezradny, gdy idę przez życie po swojemu. Niby chodzi o to samo, ale teraz opisy są inne, bardziej empatyczne i otwarte. To może przełożyć się na zmianę stosunków i zachowań – ojciec nie będzie się już tak wściekał, a syn zrozumie, że ojciec martwi się o niego. Rozmowa i praca na genogramach prowadzi do wyciągania z szaf trupów – traum z przeszłości, rodzinnych mitów. Czy to wystarcza do rozwiązania problemów tu i teraz?Tak, bo jeżeli ludzie w trakcie terapii zobaczą, że ich konflikt wynika z odziedziczonych po przodkach schematów i że można go rozwiązać na przykład w ten sposób, że mąż będzie bardziej czuły dla żony, to zmiana może nastąpić bardzo szybko. Kiedy powie jej coś miłego, ona zareaguje z życzliwością, co sprawi mu przyjemność, czyli od razu dostanie nagrodę za zmianę i będzie chciał to powtórzyć. Przewagą terapii rodzinnej nad indywidualną jest właśnie to, że rozeznanie szybko przekłada się na zmianę w zachowaniach. Tak więc, wiedza o naszej rodzinnej przeszłości pomaga naprawiać relacje i pozytywnie zmienić życie. Co oczywiście nie znaczy, że efekt można zawsze osiągnąć tak szybko, łatwo i przyjemnie. Tyle że jesteśmy zatopieni nie tylko w mitach rodzinnych, którymi usprawiedliwiamy nasze wady, lecz także społecznych, które nam porządkują świat. Czy naprawdę jesteśmy w stanie od nich uciec?Homo viator – człowiek wędrujący przez życie – ciągle ewoluuje. Jest inny jako dziecko, inny w wieku trzydziestu lat, gdy ma obowiązki rodzicielskie i zawodowe, a inny jako oddany wnukom emeryt. Pytanie tylko, na ile ma w tym świadomy udział, na ile jest autorem scenariusza własnego życia, a na ile – co jest złym rozwiązaniem – jedynie biernym aktorem. ROZMAWIAŁA AGNIESZKA KRZEMIŃSKA *** Kto prowadzi rzetelną terapię rodzinną Terapeuci, szkolenia, certyfikaty Aby zapisać się na kurs terapeuty rodzinnego, trzeba mieć dyplom ukończenia studiów wyższych. Zdecydowaną większość kursantów stanowią absolwenci psychologii, socjologii, lekarze psychiatrzy i pracownicy społeczni. Kilkuletnie (4–5-letnie) szkolenia przygotowujące do certyfikatu psychoterapeuty, w programie których jest ok. 2-letnia „część systemowa”, prowadzone są np. w Centrum Psychologiczno-Medycznym MABOR w Warszawie, a w Krakowie w Klinice Dzieci i Młodzieży Collegium Medicum UJ w ramach Fundacji im. Haubenstocków, Zakładzie Terapii Rodzin Collegium Medicum UJ w ramach Fundacji Rozwoju Terapii Rodzin Na Szlaku, Ośrodku Psychoterapii Systemowej oraz Ośrodku Szkoleń Systemowych. Szkolenia dające certyfikat psychoterapeuty i doradcy systemowego prowadzi Wielkopolskie Towarzystwo Terapii Systemowej, ale póki co nie istnieje certyfikat powszechnie uznany. Sekcja Naukowa Terapii Rodzin Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego dopiero przygotowuje zasady jego przyznawania. Brak certyfikatu terapeuty rodzinnego sprawia, że trudno jednoznacznie powiedzieć, ilu osób pracuje tą metodą. Szacunkowo to około 300 terapeutów. O związkach "wspólnomieszkaniowych", uczeniu się wstrzemięźliwości, a poza tym o modlitwie, modlitwie i jeszcze raz modlitwie, z Pawłem, narzeczonym Gabrysi - w drugiej części dwugłosu o narzeczeństwie - rozmawia ks. Piotr. Ks. Piotr: Pawle, podobno niedawno przyjąłeś szkaplerz? Paweł: Tak. Teraz już każde z nas ma szkaplerz. W dużej mierze stało się to dzięki Gabrysi, która także była przy mnie, kiedy Ksiądz dokonywał nałożenia. Czy ma to jakoś związek ze ślubem, do którego się przygotowujesz? Myślę, że każdy uczynek, który prowadzi nas do pogłębiania swojej wiary i zacieśniania relacji z Panem Bogiem będzie miał wpływ na to na jakim fundamencie zaczniemy budować nasze małżeństwo w dniu ślubu. Przyjęcie szkaplerza i wypełnianie obowiązków z tego płynących na pewno prowadzi do stworzenia silnego fundamentu, takiego którego żadna siła nie będzie w stanie zniszczyć. Kiedy i w jaki sposób odkryłeś, że Gabrysia jest kobietą, z która chcesz spędzić resztę życia? Tak naprawdę to nie wiem kiedy to się stało, czy wtedy kiedy napisałem, że gdyby nie wyszła za mąż to byłby koniec świata :), a może już znacznie wcześniej. Głównie znaliśmy się z pielgrzymek na Jasną Górę, podczas których pracujemy w służbach. Są to warunki dość ekstremalne, dzięki temu można poznać dość dobrze drugą osobę, szczególnie w skrajnych sytuacjach. Może dlatego tak wiele małżeństw poznaje się właśnie na pielgrzymkach. Czasem się śmieję, że Pan Bóg przy naszym pierwszym spotkaniu pokazał mi Gabrysię i stwierdził: "Pawle to będzie twoja Żona ale najpierw musisz jeszcze trochę dorosnąć", bo od tego pierwszego spojrzenia musiały minąć aż 3 lata, żebyśmy wreszcie powiedzieli sobie co w tych naszych sercach się dzieje. We wrześniu Wasz ślub. Boisz się? Wręcz przeciwnie, nie mogę się doczekać, kiedy stanę przed ołtarzem i będę mógł wypowiedzieć słowa przysięgi małżeńskiej. Zdaje sobie sprawę, że ludzie często się boją, że to przecież decyzja na całe życie. Ja się z tego cieszę. Gabrysia usłyszała kiedyś od swojej znajomej: "W dzisiejszych czasach chłopak i dziewczyna muszą mieszkać razem, jeśli się kochają". Wy się kochacie a nie mieszkacie razem. Też słyszysz podobne zdania? Niestety znam pary, które razem mieszkają, czy też mieszkały ze sobą bez ślubu ale nie przypominam sobie, żeby ktoś powiedział mi coś podobnego. Natomiast z doświadczeń różnych osób, które znam, widzę, że zawsze takie związki "wspólnomieszkaniowe" kończą się zawsze po prostu źle. Załóżmy, że jestem "adwokatem diabła". Więc Pawle, w dzisiejszych czasach chłopak i dziewczyna muszą mieszkać razem, jeśli się kochają! Co powiesz? W dzisiejszych czasach chłopak i dziewczyna nie mogą mieszkać razem, jeśli się kochają. Seks przed ślubem pomaga w przygotowaniu do małżeństwa, czy przeszkadza? Oczywiście, że przeszkadza. Dlaczego? Jesteśmy katolikami, seks przedmałżeński jest uważany przez Kościół za grzech ciężki. Tak więc jak grzech ciężki może w ogóle pomóc w czymkolwiek, poza dostaniem biletu do wiecznego potępienia. Ktoś by mógł oczywiście w tym miejscu zapytać, a co jeżeli jestem osobą niewierzącą. Najprostszą odpowiedzią jest to, że w każdym małżeństwie będą takie chwile, kiedy współżycie będzie niemożliwe, czy ze względu na rozłąkę, czy też po porodzie, dlatego bardzo ważne staje się nauczenie wstrzemięźliwości. Kiedy będzie na to lepszy czas jak nie w narzeczeństwie? Kiedyś ktoś powiedział o Twojej Narzeczonej, że "nie wygląda na taką co by chodziła na pielgrzymki", bo nie boi się łączyć głębokiej wiary z eleganckim płaszczem, kapeluszem i obcasami. Czy Ciebie, katolika, takie połączenie mody i wiary nie bulwersuje? Ludzie bardzo często widzą pewne sprawy poprzez istniejące w społeczeństwie stereotypy. Dla wielu na pielgrzymki chodzą panie w podeszłym wieku. Nie wiem dlaczego tacy ludzie nie myślą o tym, że tym kobietom często ciężko w ogóle dojść do Kościoła w niedzielę, a co dopiero do Częstochowy… Z tego powodu, kiedy ktoś kto kompletnie nic z pielgrzymkami wspólnego nie ma widzi elegancką osobę w ogóle nie jest w stanie sobie wyobrazić, że ona nie tylko chodzi na pielgrzymki ale jest osobą głębokiej wiary. Szczerze mówiąc jedyne co mnie w tym wszystkim bulwersuje to istnienie tych bezsensownych stereotypów. Znasz jakiś dobry "przepis" na narzeczeństwo? Chyba idealny przepis na narzeczeństwo nie istnieje. Każdy z nas jest zupełnie inny i wymaga indywidualnego przepisu. Jednak na szczęście niektóre składniki są stałe. Przede wszystkim nie zapominać o tym, że nie jest nas dwoje, bo z nami jest Pan Bóg. A poza tym modlitwa, modlitwa i jeszcze raz modlitwa. PAWEŁ - narzeczony Gabrysi, jest inżynierem, nie tak dawno rozpoczął pracę w firmie farmaceutycznej. Wywiad przeprowadzony w 2010 r.

kochamy się ale nie możemy być razem bo mamy rodziny